No wreszcie jesteś!
Przeżyjesz rozjebanie jakiego nie przeżyły dzieci w Biesłanie.
Raz na jakiś czas robimy sobie ze znajomymi wyjścia do jakiegoś ładnego lokalu z jedzeniem - tym razem padło na restaurację Banialuka przy ulicy Szkolnej w Warszawie (dla pewności - lokal widoczny na zdjęciu powyżej). Oto, jak się ta wizyta skończyła (spoiler: tragicznie).
Do Banialuki wybraliśmy się we troje. Zajęliśmy miejsca w ogródku i zamówiliśmy napoje (troje - napoje) - już wtedy dostaliśmy próbkę niechlujstwa, bo kolega w drinku znalazł kawał szkła, nie jakiś tam okruszek, tylko wielki kawał stłuczonej szklanki, ale nie zraziło nas to, drink został wymieniony i niedługo potem wybraliśmy posiłki:
Czekamy. W międzyczasie rozstawili się muzycy, co nas zaniepokoiło bardziej, niż szkło w drinku, bo przyszliśmy zjeść i rozmawiać, a nie słuchać muzyki. Niestety, zgodnie z naszymi obawami po chwili zaczęło się napierdalanie w pianino i wycie jakiejś baby do mikrofonu. Pytam kelnera, czy nie można jej ściszyć, bo przyszliśmy tu w spokoju zjeść i porozmawiać. Kelner odpowiada, że spyta menadżerkę, ale jego politowanie na twarzy mówi mi, że tylko tak mówi - w efekcie baba wyje dalej, a my do siebie krzyczymy, siedząc przy jednym stoliku.
W całym ogródku po każdej piosence brawo biją jedynie te osoby, które siedzą blisko wyjącej baby, bo chcą jej słuchać - z osób, które siedzą dalej, brawo biją osoby trzy, pewnie z grzeczności - reszta nie bije, bo reszcie baba przeszkadza w jedzeniu i rozmawianiu. Nie pomaga sugestia, że gdybym chciał słuchać muzyki, to bym został w domu, albo założył słuchawki i włączył sobie sam. Zamiast po prostu przygrywać w tle, baba dalej wyje na cały regulator, a znajomi mi mówią, że nie powinienem wkurwiać obsługi przed podaniem jedzenia.
Prorocze.
Zupa fatalna, ale to akurat nie wina knajpy, tylko zupy rybnej samej w sobie – jak dla mnie to to smakuje jak paprykarz zalany wrzątkiem, a jebie jeszcze gorzej. Pierwszy raz spróbowałem z ciekawości dwa lata wcześniej w Jastrzębej Górze i też było fatalne, ale postanowiłem dać temu szansę raz jeszcze, bo w turystycznych dziurach nad morzem większość rzeczy smakuje podle.
Natomiast kurczak - bardzo dobry. Porcja prawie nie do przejedzenia i z góry było wiadomo, że będzie dużo fajdania, ale efekty przerosły moje najśmielsze oczekiwania (fajdania – oczekiwania).
Następnego dnia obudziłem się dwie godziny później, niż planowałem, wciąż koszmanie zmęczony. Zanim wyszedłem po zakupy, wylądowałem trzy razy w kiblu – to, co wysrałem, wyglądało nawet w porządku, tylko odniosłem wrażenie, że to wciąż nie wszystko, a do tego mam bardzo nabrzmiały i twardy brzuch. Co się w nim kryje, odkryłem niedługo potem.
Pojechałem po zakupy i wróciłem z nich bardzo szybko, bo mimo długiego spania czułem się cholernie zmęczony i coraz bardziej bolał mnie bebech, do tego co jakiś czas zginało mnie w pół, jak bym dostawał z niewidzialnej piąchy w żołądek. Finalnie całą sobotę nie wychodziłem z domu, bo nie miałem siły - przeleżałem cały dzień w łóżku, oglądając filmy, których nawet nie pamiętam, bo wszystko mnie tak napierdalało, że nie byłem w stanie usnąć, przewracałem się w łóżku do trzeciej nad ranem, a w bebechu kotłowało się jak w butelce Coca-coli, do której ktoś wrzucił Mentosa. Przez całą sobotę zjadłem torebkę ryżu i wypiłem dwie butelki wody oraz kefir, od czasu do czasu sobie srałem.
W niedzielę wciąż nic nie jadłem, ale za to dałem radę wypić trzy herbaty i kilka razy zesrałem się brązową wodą (wyglądało i pachniało jak zupa rybna, tylko taka z ryby wyłowionej w szambie). Między gównami piszę do kumpla, z którym byłem na kolacji: "niepotrzebnie tego kelnera wkurwiałem, cały czas mnie bebech nakurwia i sram zupą".
W pewnym momencie tempo srania trochę zwolniło i gdy myślałem, że najgorsze już za mną, odpalił się gejzer. Od 23:00 do 4:00 byłem w kiblu dziewięć razy, za każdym razem wybuchając niczym zamachowiec-samobójca w szambiarce. Lało się jak popierdolone, myślałem, że mi wody płodowe odchodzą, do tego taki fetor na całą chałupę, że nawet przy otwartym oknie szło się porzygać i musiałem zaprosić bezdomnych, żeby mieć na kogo zwalić winę. Chyba największe i najrzadsze sranie w historii mojej dupy.
Od ciągłej pracy zwieracza wszystko mnie tak napierdalało, że już w połowie dnia przestałem używać papieru, bo każdy dotyk powodował łzy. Z bólu zacząłem się po prostu podmywać zimną wodą, ale potem już nie nadążałem nawet z myciem dupy, bo co ledwo ją umyłem, ta się znowu zasrywała - raz osrałem nawet podłogę wokół kibla, aż w końcu powiedziałem "pierdolę, więcej nie wstaję, bo to nie ma sensu, najwyżej nasram do wyra" i zmusiłem się do snu. Obudziłem się w poniedziałek o 11:00 i tego dnia wreszcie dałem radę coś jeść – przez cały dzień zjadłem serek wiejski, wafle ryżowe i jakiegoś fit-batonika.
Prześcieradło jak po nocy poślubnej – ślady gówna i krwi z rozjebanej dziury, a w dupie rozpierdol jak u ofiary gwałtu, zużycie wody większe niż przez ostatnie pół roku, a w jeden weekend poszło całe opakowanie papieru (w tym do zbierania gówna z podłogi), do tego przez cały ten banialukowy syf wyjebał mi hemoroid (na zdjęciu poniżej – trochę słaby kąt, ale już mówiłem, że nie umiem sobie fotografować dupy i nie wiem, jak robią to instagramerki) i nie byłem w stanie normalnie chodzić ani siedzieć, a zanim się wchłonął bolało mnie nawet pierdzenie.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będę pisał recenzję, więc nie dokumentowałem całego srania, ale wkurwiłem się, gdy przez dwa tygodnie nie mogłem normalnie funkcjonować i postanowiłem sobie cyknąć taką fotę:
(zdjęcie jest w jakości Full HD, doskonale nadaje się na tapetę)
Podsumowując moją recenzję restauracji Banialuka na Szkolnej w Warszawie, finał trzyosobowej wizyty był taki:
Po wizycie w piątek do pełnej formy wróciliśmy we wtorek (nie licząc jednego rozoranego dupska, które uniemożliwiało normalne funkcjonowanie – problemy z chodzeniem, wymagane było leżenie lub siedzenie w specjalnej pozycji, oraz maści).
Normalnie staram się tak dosłownych tematów fekalnych unikać, ale do cholery – potłuczone szkło w napojach i pieprzone trucicielstwo to trochę za dużo, jak na jeden raz. Nie wiem, czy to wina produktów, syfu w kuchni, czy też jakaś kucharska fleja nie umyła łap po sraniu.
Przed publikacją tego wpisu wysłałem go do wglądu na maila Banialuki - na wypadek, gdyby chcieli dodać coś od siebie, i żeby sprawdzić, jak podoba im się recenzja w takiej zabawnej formie. Oto kopia naszej wymiany korespondencji:
Dzień dobry,
opisałem na swoim blogu moje wrażenia po wizycie w państwa lokalu – pomyślałem, że może przed publikacją chcieliby państwo rzucić okiem i ewentualnie dodać coś od siebie.
Pozdrawiam
Póki co - bez odpowiedzi.
Hej, napisz coś w komentarzach!